Niedawno kolega z koszalińskiej telewizji napisał, że każą mu robić wywiad z kimś, z kim powinny być robione wyłącznie przesłuchania policyjne. I o co tego kogoś zapytać, żeby może wykazać brak wiedzy. Napisałem, że my nie dalej jak dwa dni temu, ku uciesze zgromadzonych, symulowaliśmy na scenie stosunek seksualny z żoną prezydenta miasta. Darek i Jacek prezentują, dziwko! Stamtąd już nie ma powrotu. Trudno by mi było teraz wejść w wystarczająco dla mnie znoszone buty subtelnego żurnalisty. Chociaż jako taki pracowałem zaledwie 10 miesięcy. Dobre czasy.
Hehe, kolega pisze, że grubo z tą żoną, ale słusznie. Ona wyprawia bale charytatywne, które kosztują więcej niż zbierają.
Kurwa. Koszalin. Coś jeszcze?
Poodcinałbym im ręce. Jak śpiewa Rogal DDL: „Tylko ja i moja maczeta!”
Jednak praca w lokalnej gazecie to był naprawdę dobry czas. Jedynym i kluczowym problemem była konieczność oglądania tępych mord polityków i ich sługusów na konferencjach prasowych, nieuków, których poza oglądaniem trzeba było słuchać i tworzyć z ich analfabetycznych wypowiedzi relacje.
Świat stand-upu to inna planeta. Tutaj mówisz co chcesz, głośno, wbrew utartym schematom mówienia publicznego. I wcale nie chodzi o scenę. Nie tylko o nią. W tym wypadku przede wszystkim o wszelkie sytuacje poza nią. Wszelkie sytuacje, w których stykasz się z innymi ludźmi niż komikami.
Z komikami możesz o wszystkim. Oczywiście z niektórymi „cywilami” też. No i żeby było jasne, bez jakichś wielkich mitologizacji: Komika od cywila wbrew pozorom różnie niewiele. Komik ma w sobie wystarczająco wytrwałości i odporności psychicznej by zostać na scenie kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt sezonów. Reszta to pranie mózgu za sprawą oglądanych speciali, słuchanych i też oglądanych podcastów, a także wreszcie przebywania z innymi komikami. Czyli ludźmi, którymi możesz o wszystkim; żadnych szans na jakiekolwiek oburzenie czy jakikolwiek szok. Absolutnie. Będąc kimś takim nie zawsze łatwo będzie się odnaleźć w gronie innych ludzi. Myślę, że będzie to wymagało jakiejś pracy.
Jak żołnierz tęskni za wojną i koszarami. Tak komik tęskni za sceną i towarzyszami niedoli.
To z nimi przeżywało się jedne z najpiękniejszych chwil w życiu, okupionych niewyobrażalnych wręcz stresem, seryjnym sraniem etc.
Aj, kurwa, jeszcze tytuł. Wybaczcie. Najlepiej zrobić to jak najszybciej. Cierpienia starego śmiecia.
Wiem, kurwa, bardziej pretensjonalnego już nie można. Chociaż… Zawsze można jeszcze bardziej. Tylko akurat dzisiaj cymbał mnie boli. Bo jestem stary? Niee, metrykalnie mam prawie 35 lat, mentalnie: bladego pojęcia.
Na pewno nie jestem młodziutki. Czy chciałbym być młodszy? Niee, zwłaszcza że – jak powiadam – nie czuję się na żaden wiek. Brakuje mi wrażliwości metrykalnej. Przy czym nie wiem co to jest. Prawdopodobnie nie ma czegoś takiego jak wrażliwość metrykalna. Lecz tego mi właśnie brakuje.
Ilekroć chciałem wrócić do pisania bloga… Dobra, już kłamię. Po prostu nie mam nic szczególnego do powiedzenia. Nie chciałem wracać jakoś wiele razy. Nie dość, że nie mam absolutnie nic ciekawego do powiedzenia. Bardziej zawsze przywołuję to co zapamiętałem z lektur czy obejrzanych seriali, filmów, zasłyszanych informacji… Chociaż znowu nie wiem, kurwa, nie potrafię tego ocenić „obiektywnie”.
Może jest w tym jakiś „mój” (cokolwiek to znaczy) styl.
Często chyba bardziej o niego chodzi. No to poza tym, że nie chciało mi się wchodzić w buty tego przećpanego luzaka, który tak sobie swobodnie pierdoli m. in. o stand-upie na tym blogu… Byłem zajęty pisaniem innego gówna, które być może niebawem ujrzy światło dzienne w postaci i znowu: być może publikacji, być może internetowego czegoś.
To też powód, dla którego trochę zarzuciłem pisanie tutaj.
Noc po tym jak ten kolega z telewizji do mnie napisał śniło mi się, że jeden z ogarniaczy stand-upowych opierdolił całkiem wszystkie włosy z twarzy i głowy.
Specjalnie zrobiłem tu rym.
Jeden z ogarniaczy stand-upowych/opierdolił wszystkie włosy z twarzy i głowy
W takiej wersji „całkiem” jest zbędne.
Wiedzieliście, że od lat liczę wyrazy w zdaniach? Nie mogliście wiedzieć. Nikomu o tym nie mówiłem. 7 i 9 to super zdania. 5 też. 11 – ewentualnie. Liczę też litery w wyrazach. I literuję je w głowie. Jednak nie w normalnym ciągu. Tylko najpierw pierwsza i ostatnia, później druga i przedostatnia, następnie trzecia i trzecia od końca. Najczęściej robię tak z wyrazami 6-literowymi, bo łatwiej i szybciej. 8-ki sprawiłyby, że nigdy z nikim bym nie porozmawiał.
A! Nie wspomniałem, że robię to cały czas. Czasem gdzieś jadę i łapię się na robieniu tego. W rozmowach z ludźmi właśnie też. Dobre ćwiczenie podzielności uwagi. Tzn. kurwa. To jest nerwica natręctw. Żadne ćwiczenie. Ona działa już niejako poza mną. Brzmi jak poważny problem. Problem jest taki, że bez niej pewnie rozpadłbym się na kawałki.
Jeden z ogarniaczy stand-upowych/opierdolił wszystkie włosy z twarzy i głowy
Ten dwuwers ma w sobie 11 wyrazów. Więc jest ok.
W każdym razie pojebany sen, będący wykwitem moich myśli, ale też rozmów o przyszłości „branży” komediowej w Polsce z odbiorem fragmentu wspaniałego serialu „Better Call Saul”. Tam była postać, której po dragach odpierdalało. Jezu, czy trzeba do tego jakiegokolwiek serialu? Przecież w życiu jest tak samo. Nie mieszajcie wódy z kryształami. Wóda, dobry koks i idźcie spać zanim zacznie się „Dzień Dobry TVN” czy inna szmata.
35 lat na tej planecie, co oznacza, że już 20 w towarzystwie alkoholu i dragów. Tak sobie ostatnio policzyłem, leżąc w wannie, jednocześnie literując na swój sposób wyraz „dragów”.
Widzicie?! Prawie żadnych treści, a już kawał tekstu postawiony. Styl, przede wszystkim, styl!
Zły sen. Ogarniacz poza tym, że ładnie ogolony, to nietypowo dla siebie gruby, w dodatku bezczelny i – uwaga! – zażywający narkotyki mieszane z pieniędzmi. Przyszłość nie jawi się jakoś szczególnie kolorowo. Komik ma coraz więcej pieniędzy, a jeśli nie, to przynajmniej okazji do zarobku.
To niby dobrze.
Komik za chwilę będzie miał rodzinę, zainwestuje w nią znaczną część siebie, skończy się słodko-gorzka swoboda.
To na pozór też nieźle.
Jeszcze o swobodzie: tej słodko-gorzkiej kurwie, okupowanej oczywiście przeciągłymi stanami może nie ciężkiej, acz uciążliwej może znowu nie depresji, ale jakiejś katatonii, zobojętnienia, niechęci do wszystkiego pomiędzy trasami, kiedy Netflix nadaje sens ściekającym z sufitu godzinom. Jeśli nie będzie rodziny, to będzie praca do upadłego.
Dobrze? Bardzo dobrze!
Do tego klasyczne pasje: wóda, dragi, spotkania towarzyskie – oficjalnie jestem feministą, z tego względu nieżywam wyrazów „dupy”.
Jeszcze lepiej.
Może będą jakieś samobójstwa.
Ogólnie rzecz jasna źle, bardzo źle. Pesymistycznie. Mrocznie.
Nie wiem, nie wiem, co to będzie. Ciepło wszędzie, jasno wszędzie, dużo pieniędzy dla każdego. Co to będzie, co to będzie?! Życie i tak odkąd pamiętam było dla mnie synonimem klęski. Nie ma dobrego zakończenia żadnej historii. Na końcu czai się kostucha. Mniejsza lub większa apokalipsa.
Kwiat polskiego stand-upu będzie rósł, rósł, pąki będą puchły, puchły. Niech się dzieje co chce. Póki mogę na scenie, ku uciesze zgromadzonych, symulować stosunek seksualny z żoną prezydenta.
Chwilo, Ty dziwko, trwaj!
PS
Komisja: Czy można cię spytać, Billy, jak się czujesz gdy tańczysz? Jak to jest?
Billy: Nie wiem. Wiele różnych uczuć. Na początku idzie mi ciężko, ale potem… zapominam o wszystkim… i… czuję jakbym zniknął. Czuję jakąś zmianę we mnie, w całym ciele. Jakby ogień w moim ciele. Jestem tam, unoszę się, latam… tak jak ptak… jak elektryczność. Tak. Jak elektryczność.
#billyelliot