Tym razem bez jaj. 9 listopada zmarł jeden z moich ulubionych komików. Właściwie patron mojej trwającej 5 lat działalności. Poznawanie jego twórczości zbiegło się z początkami robienia przeze mnie tego, co robię na scenie. Pokazywałem go komu się dało. Ukoronowaniem mojego zarażania jego osobą innych był grupowy wyjazd na występ na żywo do Pragi w zeszłym roku.
Niemal 2 lata temu napisałem tekst „Czy Louie to PółCoby?!” traktujący o tym, co 9 listopada wyszło na światło dzienne jako oficjalny news, potwierdzony dzień później przez samego zainteresowanego. To potwierdzenie spowodowało śmierć artysty. Nie jest to śmierć faktyczna. Jest to śmierć cywilna. Kiedy Louis C.K. przyznał się do molestowania 5 kobiet, które opowiedziały swoje historie w opublikowanym 9 listopada na łamach New York Timesa artykule, wszystkie podmioty, z którymi Louie do tej pory bardzo owocnie współpracował, w okamgnieniu zerwały współpracę.
Mój tekst opierał się na relacjach bardziej niszowych amerykańskich mediów. Historie o masturbującym się w obecności komiczek stand-upowym geniuszu chodziły przez amerykańskie środowisko komediowe wzdłuż i wszerz przez lata. Nie będę ganił hipokryzji wszystkich, którzy teraz odwracają się od Louiego. Żyję wystarczająco długo na tej planecie, żeby stwierdzić, że jest ona zdrowo popierdolona, ludzie są przeważnie niedobrzy, rzadko warto im ufać i mieć wobec nich jakieś wygórowane wymagania moralne.
I żeby było jasne… Mówię też o sobie.
Nie ma już dla Louisa C.K. miejsca w świecie komedii, rozrywki, sztuki; jakkolwiek. Serio, w zaistniałej sytuacji i biorąc pod uwagę jego osobowość wyzierającą z twórczości, a także wypowiedzi pozascenicznych, nie zdziwiłoby mnie samobójstwo artysty. A co najmniej ciężka depresja.
I żeby było jasne jeszcze jedno… Nie chciałbym w żaden sposób bronić zachowań mojego idola. Uważam je za karygodne. Choć cała sytuacja wywołuje u mnie refleksję nad własnymi zachowaniami czy strategiami seksualnymi. Nad moim, zdarza się, wierzcie, patologicznym stosunkiem do kobiet.
Oficjalnie jestem feministą. Wspieram kobiety w działaniach na polu społecznym, politycznym, artystycznym. Stoję na stanowisku, że kobiety są równie zabawne, co mężczyźni, aż dziw, że w XXI wieku trzeba pisać takie rzeczy: nie ma tutaj rozróżnienia płciowego. Zawsze będę wspierał komiczki. Wypierdalać mi z tym paczesiowym „Do bigosu”!
Z drugiej strony to, co mówię, jakim zdarza mi się być egoistą, skurwysynem, powinno przyprawiać mnie o mdłości. Zburzyłem przez to wartościowe dla mnie relacje. I choć wiem, że zdarza mi się postępować źle, nadal to robię.
Wydawało mi się to powodem do jakiejś chorej dumy. Kiedy chwytasz dziewczynę, którą lubisz za włosy i wykorzystując swoją przewagę fizyczną, wbrew jej woli przyciągasz głowę w stronę swojego krocza, symulując seks oralny, zaśpiewując przy tym „Panie dobry jak chleb”, nie jesteś zabawny. Stosujesz przemoc. Mimo że kiedy opowiadasz o tym kolegom, chwaląc się, jakim śmiesznym pojebem jesteś (takim bardzo odjechanym komikiem-popierdoleńcem) wydaje Ci się to śmieszne. Koledzy się śmieją. Chuj wie, czy dlatego, że to ich śmieszy, czy może zależy im na Tobie i nie chcą Cię urazić.
Na pewno nie jest to śmieszne. Jest to żałosne.
Wydając te wszystkie komendy jak debil… „Dotknij penisa” jest od lat jedną z moich ulubionych. „Jak nie dotkniesz penisa, to zniknę i znowu będziesz płakać”; dopuszczając się różnych szantaży emocjonalnych, rekompensujesz sobie jakieś braki, pewnie problemy z nader krytyczną matką w dzieciństwie.
Odkąd go poznałem, w całości identyfikowałem się z jego komedią. W tej chwili dodatkowo identyfikuję się z dwoma aspektami jego czynów.
Ponure piękno nosi w sobie ostatni akapit oświadczenia Louisa C.K.: „Całą swoją długą i szczęśliwą karierę mówiłem, co chciałem. Teraz przyszedł czas, żeby się wycofać i poświęcić dużo czasu na słuchanie”.
Wprawdzie nie mam za sobą długiej i szczęśliwej kariery, ale powinienem poświęcić dużo czasu na słuchanie. Może na tym właśnie polega ta osławiona dojrzałość.
Druga rzecz to słowa komiczki Lei DeLarii, która powiedziała, że Louie był zawsze pro-feministyczny, zawsze był jednym z dobrych gości, natomiast jego zachowanie to zupełnie inna sprawa.
Z wszystkich wyżej wymienionych powodów jest mi obecnie bardzo przykro, smutno.
Dosyć wcześnie zacząłem doznawać w swoim życiu istotnych strat. Czasem, żeby przykozaczyć, mówię, że to mnie ukształtowało, że jestem wyprany z emocji, że po pierwszej, dużej osobistej tragedii uznałem, że emocje są niepotrzebne do życia, więc je w sobie wyłączyłem. Świat już nigdy nie zobaczy moich łez i takie tam. No i że ogólnie jestem wyćwiczony w stracie. Nie jestem. Po ukazaniu się artykułu w NYT nie mogłem spać. Teraz dosyć ciężko stąpa mi się po Ziemi. Nie chcę przesadzać, ale czuję się trochę, jakbym w jakiejś nieco innej skali i odmiennym wymiarze ponownie stracił ojca.
Dziwnie zabawne, że 9 listopada to również data odnalezienia zwłok mojego zaginionego 19 lat temu faktycznego starego. Mimo wszystko nie chciałbym, żeby Louie skończył jak on.
PS
Ten tekst wstawiam na bloga, ponieważ rozrósł się on spontanicznie, miał być krótką notką na FB. Ustosunkowaniem się do sprawy. Jak zwykle jednak moje własne „demony” przejęły kontrolę. Może dobrze. Lea DeLaria okrasza swoją wypowiedź powszechnie znaną i trafną tezą, że nikt nie jest czarno-biały, jest dużo szarości, wszyscy mamy w sobie dobro, wszyscy mamy zło.