Ze dwa lata temu o kilka lat młodsza od nas koleżanka powiedziała mojemu koledze ze studiów i mnie, że mamy już po 30 lat, a ciągle chodzimy w tych karykaturalnie wyglądających na nas t-shirtach. Kolega ma w dupie, nie musi się stroić do pracy. Ja mógłbym się w sumie jakoś ucharakteryzować. Fanatykom i fanatyczkom stand-upu znany jest casus Louiego, który przed występem zdejmuje kaszmirowy sweterek*, żeby założyć zwykłą, nieco ciasnawą, czarną koszulkę – strój nieprzyciągający szczególnej uwagi, jednocześnie od dłuższego czasu immanentny** element jego scenicznego jestestwa. Tak go ludzie widzą w głowie. Takiego go chcą. Lepiej dla niego, żeby nie przestawali. Widzieć i chcieć.
Scena to zawsze zafałszowanie. Myślisz o sobie i podług tego działasz autokreacyjnie – jak będziesz wyglądał/ła; szczególnie Ła dużo sobie myśli o wyglądzie. Albo inaczej. Sorry. Tak, one myślą inaczej. Myślą, czy moja dupa będzie dobrze wyglądała w tych spodniach. Chłopcy myślą, czy nie wyglądają jak idioci w tej koszulce lub w tej bluzie czy spodniach. Najlepiej, najprościej i prawdopodobnie najszykowniej byłoby się ubrać na czarno. Jak to przeważnie robił Hicks i w późnej fazie twórczości Carlin. W Polsce robią tak Giza i Pacześ. Nęcące. Dla mnie jednakowoż… No chuj. Już zajęte. Ile może być czarnych stand-uperów? Mógłbym ewentualnie przeskoczyć w bardziej jednolite stroje pod postacią koszul. Niestety obecnie Bill Burr to takie właśnie ładne, jednolite koszule, idealne dla kategorii 30+. Zawsze jest, kurwa, ktoś.
Nie ma kolesia, który zakłada rzeczy kupione jeszcze przed rozpoczęciem, przepraszam za wyrażenie, „kariery estradowej”. Tzn. pewnie jest w chuj takich. Tylko nie posiadamy o nich wiedzy. Za wcześnie dla nich. Kochamy zazwyczaj osoby, które są w biznesie od lat i od lat prowadzą autokreacyjną grę z obserwatorami, komentatorami, fanami. W tej grze uczestniczą ubrania przywdziewane przed wejściem na scenę. W swojej szafie mam większość koszulek kupionych zanim nastąpił przełom lat 2013 i 2014, a więc zanim dostałem pierwsze honorarium za występ. Jeżeli później kupowałem jakieś rzeczy, to tak, by nie odbiegały stylistycznie od tego, co było wcześniej. Trochę nawet ostentacyjnie. Może ktoś jeszcze powie, że nie powinienem w tym wieku.
W ogóle ubieranie się to ostentacyjna forma komunikacji. Każdy student socjologii to wie. Nigdy nie byłem studentem socjologii, choć napisałem w życiu kilka prac dla studentów najprzeróżniejszych kierunków. Jestem wielokrotnym licencjatem i magistrem. Byłem bliski napisania doktoratu. Wyobraźcie sobie, że pojawiło się zamówienie na doktorat od księdza. Na szczęście pojawił się też stand-up, inaczej mógłbym utknąć w nielegalnym biznesie intelektualnym na lata. Chociaż teraz sobie myślę, że bycie przestępcą intelektualnym, bandytą umysłu – to nie brzmi źle. Byle nie kraść. Robić właściwie rzecz odwrotną. Dawać debilom i oszustom możliwość pochwalenia się wyższym wykształceniem. W amoralności znaleźć moralność. Być kurwą i niekurwą naraz. Ha!
Wróćmy do Louiego i scenicznych strojów stand-upowych; w scenicznych strojach stand-upowych nie ma żadnej naturalności. W stand-uperach i stand-uperkach nie ma ani krztyny naturalności. Uogólniając, nie ma jej w ludziach w miarę bystrych. Bardzo naturalnie i autentycznie zachowują się idioci. A najbardziej naturalne są nasze przodkinie: małpy. Homo sapiens to byt świadomy, zbiór jednostek świadomych istnienia świadomości innych jednostek i możliwości manipulacyjnych z tym związanych. Strój stanowi oszustwo, w najlepszym razie naginanie, ponownie przepraszam za wyrażenie, „prawdy”. Za sprawą stroju Louie mówi – Zobaczcie, tak chcę, żebyście mnie postrzegali, jako człowieka nieco nieporadnego, z pozoru niezwracającego uwagi na to, jak wyglądam. To najlepiej koresponduje z moimi żartami, zwłaszcza tymi o mojej nikłości w kwestiach egzystencjalno-seksualnych. Wszystko razem buduje obraz mojej postaci.
Oczywiście Louie mógłby całkiem inaczej, mógłby ubrać się lepiej, nie zdejmować sweterka, ale w świadomości atrakcyjności własnych słabości tkwi siła. I tam znajduje się może trochę, o ja pierdolę, „prawdy”. Bo kreacja często ma swoją genezę w autentycznych problemach. Swoje fobie i obsesje wyolbrzymiamy – tak powstaje to, co nazywamy personą. Chociaż persona może często znacznie odbiegać od rzeczywistego, pozascenicznego człowieka. Jednak mam teraz na myśli persony niezbyt odbiegające.
O Hicksie, w jednym czy drugim dokumencie mówił ktoś ze znajomych, że na scenie był komiksową wersją siebie. Podobnie jest z rzeczonymi Gizą i Paczesiem. Trochę więcej ruszają się i podnoszą głosy, kiedy wchodzą na, wybaczcie raz jeszcze, „estradę”. Nie wiem, jak jest z Louiem, w rozmowach podcastowych wydaje się bardzo spokojnym człowiekiem, na scenie też nie jest, ostatni raz użyję wyświechtanego, mocno przepoconego określenia, „wulkanem energii”. W jego przypadku odległość między personą a osobą może być bliższa. Osobiście jestem fanem jak najmniejszej odległości. Oczywiście z przyjemnością popatrzę na Jima Carreya (przez minutę, może dwie) czy Ilizę Shlesinger (najlepiej bez dźwięku; chłopcy i dziewczęta, które lubią dziewczęta, spójrzcie, co tam się dzieje w przypadku spodni na wysokości bioder), lecz najbardziej lubię, kiedy ktoś stara się – jak to ongiś ujął wspomniany we wstępie kolega ze studiów, odziany w niedopasowany do wieku t-shirt – „osiodłać swoje demony i zrobić z nich rydwan”.
* Jeśli zszokowałem jakichś fanatyków czy fanatyczki stand-upu, to spieszę z wyjaśnieniami – przeczytałem o tym we wstępie do wywiadu dla Rolling Stone’a, była też mowa o stylowych okularach, które Louie zdjął jeszcze w garderobie.
O tutaj: www.rollingstone.com/culture/news/louis-c-k-comes-clean-20130425
** Tak jest, gagatki; do słowników!***
*** Nie mogłem się powstrzymać.