Coming out (albo gdyńska spowiedź) Stramika

30.10.2015

1. Kiedy miałem 14 lat, ojciec zaproponował mi wspólne piwo. Kroczyliśmy przez centrum
Koszalina; na ratuszowym placu były wtedy stoliki i parasole, jak w każdym szanującym się ośrodku urbanistycznym. – Chodź usiądziemy, wezmę Ci małe z sokiem.

Odmówiłem, byłem wtedy bardzo „grzecznym” chłopcem. Klasycznym mamisynkiem. Wziąłem colę. On dużego browara. Rok później wyszedł z chaty i zniknął. Po 6 dniach odnaleziono ciało nieopodal działek, które kochał. Samobójstwo. Była wzmianka w gazecie. Z-ca dyrektora PKS-u, bla bla bla. Nigdy nie napiłem się z ojcem. Śniło mi się wielokrotnie, że wraca nieco zakrwawiony i popierdolony, pokrzykując: – To był tylko żart!

Tyle razy mi się to śniło, że pokochałem makabryczne żarty.

2. 10 lat później, pod koniec studiów, na naszym wydziale pojawił się Jerzy Pilch, jeden z
moich ojców duchowych. Podczas spotkania ze studentami poznańskiej polonistyki, trzęsącą się ręką popijał Tigera, patrzył nam głęboko w oczy i mówił: – Śmiało, proszę zadawać pytania, obiecuję, że odpowiem na każde.

Oczywiście nie odezwałem się słowem. Ten idiom mnie dziwi. Jak już ktoś mówi, że się nie odezwał, to po chuj dodawać, że słowem? Materiał dla jakiegoś komika „obserwacyjnego”. Wiem, że Carlin dzielił swoje rzeczy na działy, pisał zgodnie z odgórnie narzuconymi blokami tematycznymi, wśród nich był „język”. Kawałek o przysłowiach ma Kaśka Piasecka. „Chuj bombki strzelił. Jakie to musiały być święta!”. Gaweł Feliga obśmiewa popularne powiedzonka. Z drugiej strony chyba jest w tym powiedzeniu głęboka tolerancja dla niemów. Sygnał, że można odezwać się nie tylko słowem, więc trzeba doprecyzować. W przypadku spotkania z Pilchem odezwałem się tylko oczami. Wyrażającymi wewnętrzną pustkę. Nawet nie wiedziałbym, o co zapytać. – Napijesz się ze mną, Juruś?!

Stary też miał na imię Jerzy.

Wypełnia mnie jebana pustka. Staram się ją zagospodarować dopiero od mniej więcej 20. roku życia. Pół dekady po śmierci starego przejebałem na testowanie różnorakich narkotyków. W szkole średniej zajmowałem się głównie tym. Później zacząłem wypełniać pustkę tekstami kultury. Literackimi, filmowymi, od jakiegoś czasu stand-upowymi. Trudno jest ze mną wytrzymać. Są do tego zdolne jedynie osoby wyjątkowo odporne na ciosy. Osoby które przyzwyczaiły się do mojego „stylu bycia”. Seria tekstów, z których ten stanowi część przedostatnią sprawia, że pustka dziwnie we mnie drga. Mam wrażenie, że ujawniam swój – delikatnie rzecz ujmując – krytyczny „styl bycia”. No bo, kurwa, są ludzie, którzy coś próbują na scenie, a ja – niby jakim prawem – zacząłem ich oceniać i ośmieszać wobec innych ludzi występujących na scenie. W dodatku wszystko to są ludzie, których poznałem podczas swojej scenicznej drogi. Niełatwej drogi. Nie znaczą jej pasma spektakularnych sukcesów, lecz całe połacie udręki i mozolnego przebijania się przez kolejne etapy działalności stand-upowej; bolesne bombingi, które uczą. Obok nich grania udane, dające wyłącznie solidną dawkę jednego z lepszych dragów, jaki stanowi adrenalina.

Przy czym jak Patrykowi Czebańczukowi wydaje się, że ma treści, tak mnie wydaje się, że mam aparat krytyczny. Potrafię ocenić zgodnie ze stanem faktycznym. Do tego przypierdolić mocno i boleśnie. Niestety zarówno w życiu, jak i w tekście. Dwa razy niestety. Ujawniłem ów aparat, staje się on powoli moim przekleństwem (jeszcze półtorej tekstu, Jacek, spokojnie). Prawda nie jest podstawą życia społecznego. Jest nią kłamstwo. Prawda jest po prostu zła. Nie można mówić ludziom, co się o nich myśli. Nie powinno się. W tej chwili czuję się niczym seryjny morderca, chory na umyśle snajper, który pewnego spokojnego popołudnia położył się na dachu swojego wieżowca i zaczął strzelać do ludzi. Trup ściele się gęsto. Nikt mnie nie powstrzymuje. Zamiast policji pojawiają się głosy uznania. Strzelam więc dalej. I nie wiem, co będzie.

Występujących w gdańskich eliminacjach można podzielić na 3 grupy. W pierwszej znajdują się osoby, które dały udany występ: Maciej Brudzewski (który zrobił rzecz straszną, przedstawił żart Billa Burra, do tego kilka znanych wszystkim uważnym internautom wtrętów typu „zajechane jak sandały Jezusa”), Olka Szczęśniak, Piotr Zdziarstek, Maciej Snitkowski (który uczynił rzecz okropną, jebnął żartem z Demotywatorów) i Paulina Potocka. Druga grupa to osoby, które dały radę, ale nie do końca, coś je rozproszyło, zbiło z pantałyku. Są tam Tomasz Kwiatkowski, Darek Gadowski i Adam Bendler. Trzecia grupa to galeria osobliwości, „komicy”, do których należałoby przyłożyć kosmiczny klucz odbioru i opisu. Jednym słowem „kosmici”, „freaki”, inaczej, prościej – „zjeby”: Paweł Górka, Tomasz Waberski, Szymon Kabaciński.

Gdańsk to jedno z miast mojej egzystencjalnej udręki. Tam startowałem, tam zjadałem przysłowiowe zęby na scenie (nie ma przysłowia z zębami na scenie, debilu!). Zabierając się do pisania o Gdańsku przypomniał mi się ojciec, przypomniał mi się Pilch. Widząc Kacpra R. i Abelarda G. na scenie przypomniały mi się początki. Znowu tworzę legendę. Ja pierdolę! Do brzegu, Jacku!

Maciej Brudzewski przeszedł do finału. Zagłosowało na niego najwięcej obecnych 12 października w gdańskim klubie Parlament osób. Wszystko byłoby pięknie, Maciej miał kontakt z publicznością, odwagę, wesołość, optymizm. Dwoma ostatnimi cechami gardzę, ale ludzie je lubią. A to ludzie decydują o najważniejszych sprawach. Nie Stramik. W każdym razie wpiszcie „Bill Burr umbrella”, tytuł klipu na YouTube jest inny, coś tam z byciem pedałem. Jest to kawałek o parasolu. Ściślej o tym, że w gronie męskich znajomych można zostać uznanym za pedała, nawet jeżeli zrobi się rzecz mądrą, acz nieco pedalską, np. weźmie się na dwór parasol, kiedy pada. Koledzy moknąc, będą żartowali z parasolnika, mówiąc: – Co ty odpierdalasz, skąd to wyciągnąłeś, z własnej dupy?!

Maciej Brudzewski pierdolnął ten kawałek w Gdańsku.

Decyzją organizatorów do finału przeszła natomiast Olka Szczęśniak, która bez spiny, spokojnie przeprowadziła swoje rzeczy. Publiczność reagowała mniej entuzjastycznie niż na Brudzewskim, który tego dnia „rozjebał system”. Publiczność dobrze reagowała też na Piotrze Zdziarstku, którego pamiętam z open miców na elżbietańskiej. Piotrek zdecydowanie zrobił postęp. W sposobie podawania (który jest teraz bardziej otwarty i „proludzki”, by nie rzec „pro-life”, odwołując się do poglądów Piotrka, które są niestety – zdaje się – prawicowe) oraz konstrukcji żartów, momentami bardzo mocnych i niepozbawionych inteligencji.

Bardzo dobrze zaprezentowała się Paulina Potocka, czyli tzw. „Fiedor w spódnicy”. Publiczność ją „kupiła”, chociaż na pewno – jak to bywa z Fiedorem – różnie z tym bywa. Gdańsk miał tego dnia otwarte baniaki. Humor alternatywny, humor absurdalny został doceniony. Później jednakowoż zapomniany. Paulina wystąpiła jako trzecia. Po Zdziarstku i Snitkowskim, który ujął widownię naturalnością. Potężny cieleśnie jegomość opowiadał o swoim życiu, zmaganiach z żoną, zakupach. To jest zawsze w cenie. W dodatku opowiadał ze swadą (zawsze chciałem to napisać, jebnę jeszcze raz); opowiadał ze swadą i lekkością. Chociaż wyczułem w pewnym momencie szczyptę homofobii. Nie dziwmy się. Maciej mieszka w Białymstoku. Szkoda, że w pewnym momencie strzelił tekstem z Demotywatorów. Otrzymał za to gromkie oklaski. Nie znałem tekstu. Nie znałem kontekstu, nie wiedziałem, o co chodzi. Wydał mi się jednak nazbyt zgrabny. Uruchomiłem zatem Internet. Wpisałem „dostałem mandat, mam teraz więcej punktów niż Lech”. Jeb, jeb, jeb – kilka wyników, wskazujących na to, że nie był to tekst autorski.

Przechodzimy do drugiej grupy: Darek odpuścił, zrobił teksty, z którymi był miesiąc wcześniej na elżbietańskiej, zapowiadając na początku występu, że tak zrobi. Równie dobrze mógł sobie złamać drugi palec u nogi (niedawno sobie złamał, wychodząc z kibla, na pewno Wam też się kiedyś zdarzyło zahaczyć paluszkiem o framugę, mnie się zdarzyło, ból nie do wytrzymania). Słychać było rezygnację w głosie Darka. Szkoda, kurwa. Chociaż na niektórych atmosfera konkursów tak działa. Ja nie lubię konkursów, wiem, że Darek też nie. I trudno z tym wygrać.

Coś też nie zaiskrzyło na linii Tomasz Kwiatkowski – publiczność. Tomek stacjonuje w Poznaniu. Słyszałem go już kilka razy. Miewał lepsze sety. W Gdańsku zaprezentował teksty o rodzinnym Grudziądzu plus swoje bardziej hardkorowe rzeczy z dosyć przewidywalnej serii „dziewczyna-piwnica” czy „penis ojca”. Kwiatek ma taki ton głosu, jakby oznajmiał coś bardzo istotnego, poważny, nazwałbym go „profesorskim”. Przy czym niczego szczególnie istotnego nie oznajmia, ten dysonans może momentami działać na komediową korzyść, może także wprawiać ludzi w osłupienie.

W środkowej grupie znalazł się również Bendler. Nigdy nie był moim faworytem. Mimo całej antypatii muszę przyznać, że żart z penisami interesujący (brzmi, kurwa, wykwintnie; żart z penisami interesujący, panie Gustawie, małżonce na pewno się spodoba!). Niestety zanim nastąpił żart z penisami były przaśne wstawki typu „elokwentny jak Paolo Coelho na amfetaminie” i „fajnie, że wpadłaś” do przypadkowo napotkanej brzemiennej byłej dziewczyny. To drugie jest iście kabaretowym (ble!) kalamburem (ble!). Ogólnie Adam się starał, chciał pokazać, że u siebie da radę. Ale tego dnia konkurencja była silna.

Gdańsk – tutaj już przyjebie spoilerem – był na najwyższym poziomie, biorąc pod uwagę wszystkie wieczory eliminacyjne. Później dałbym Poznań i Wrocław ex aequo. Na samym dole stolica. Póki jednakowoż nastąpi omówienie stolicy, musimy rozprawić się z Gdańskiem, różnorodnym, ciekawym, do pewnego stopnia popierdolonym.

Ostatnia grupa – w wielkim skrócie: Paweł Górka, brzuchomówca, który jest po prostu chujowy w tym, co robi. Nie ma co strzępić znaków. Tomasz Waberski, szkoda go, wydaje się skromną, wycofaną, pokorną, nieco jebniętą osobą. Przedstawiał okropne brednie przez ponad 10 minut praktycznie bez reakcji ze strony widowni; jak ja w swoich najlepszych momentach na elżbietańskiej, chociaż mnie jeszcze do tego czasem wybuczano. Tutaj na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Szymon Kabaciński – wniosek mniej więcej ten sam, co odnośnie Harry’ego Zalewskiego startującego we Wrocławiu. „Stary i głupi”. Naśladujący do znudzenia jeden głos dziewczynko-staruszki, ilustrujący większość swoich średniawych pomysłów.

Uff. Jakoś poszło. Prawdopodobnie bezpowrotnie utraciłem (Juruś!) sympatię kilku osób. Życie to klęska; „wiek męski, wiek klęski” – Adam Mickiewicz. „jeśli masz zdolność kochania/kochaj przede wszystkim siebie/i zawsze bądź świadom możliwości/kompletnej klęski/czy jej powody/wydają się słuszne czy nie –// wczesne dotknięcie śmierci niekoniecznie jest złą rzeczą” – Charles Bukowski.

PS

Znowu zapomniałem o jednym gościu. Znowu pierwszy raz na scenie. Personalia: Jakub Dąbrowski. Nic szczególnego. Przy czym naprawdę trudno ocenić kogoś po pierwszym razie. We Wrocławiu był gościu, którego zjebałem za tekst o Grodzkiej. Brutalna prawda jest taka, że był to gościu setki razy lepszy ode mnie – kiedy w odsłonie debiutanckiej pociłem się pierwszy raz na elżbietańskiej. „Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy” – Leszek Miller (ble!). Nie wiem jak skończę.

„Dziecko samobójcy będzie w naturalny sposób myśleć o śmierci, tej prawdziwej, jako logicznym rozwiązaniu dowolnego problemu – nawet prostego zadania z algebry. Pytanie: Jeżeli farmer A może zasadzić 300 ziemniaków w ciągu godziny, farmer B potrafi sadzić je o połowę szybciej, farmer C potrafi sadzić ziemniaki o jedną trzecią szybciej niż farmer B, a na jednym akrze należy zasadzić 10 000 ziemniaków, ile dziewięciogodzinnych dni jednoczesnej pracy będą potrzebowali farmerzy A, B i C na obsadzenie 25 akrów? Odpowiedź: Chyba palnę sobie w łeb” – Kurt Vonnegut.

Dodaj komentarz

*