Nie doczekaliśmy się jeszcze całkowicie nieprzeklinającego stand-upera w Polsce. Są koledzy, którzy rzadko używają wulgaryzmów. Piszę „koledzy”, bo koleżanek jest ciągle mało i wszystkie klną jak szewczynie.
Nie ma jeszcze osoby, która zdecydowałaby całkowicie wyrugować słowa powszechnie uznawane za wulgarne ze swojej twórczości. Z powodu językowej biegłości, mógłbym być tą osobą. Jednak za bardzo kocham język.
Kocham język w całej rozciągłości. Uwielbiam słowa ze wszystkich rejestrów. Czasami spotykam się z zarzutami o wulgarność. Mogę obronić się z łatwością, podając przykład jednego ze swoich żartów.
„Jestem typowym przedstawicielem zatomizowanego społeczeństwa doby ponowoczesnej. Ostatnio zamówiłem pizzę o nazwie Rodzinna i wjebałem w samotności.”
Osoby, które oskarżają mnie o wulgarność nie znają znaczenia wszystkich słów budujących ten żart. Skupiają się na jednostce leksykalnej przez społeczną większość uznawaną za językowo nieprzyzwoitą. Identyfikuję to zjawisko jako lingwistyczną hipokryzję albo językową pruderię. Zarzuty niededukowanych językowych hipokrytów wynikają z niewiedzy i naiwnego traktowania języka. Mojego ukochanego języka.
Moja miłość do języka jest bezwarunkowa. W dodatku jestem kompletnym antypatriotą, w najmniejszym stopniu nie identyfikuję się z wartościami narodowymi. Nie odczuwam dumy z dokonań ludzi, których nie znam. W ogóle nie odczuwam dumy.
Pojęcie dumy jest mi obce. Przy czym doskonale rozumiem jego specyfikę. Duma to projekcja psychologiczna, stworzona na potrzeby utrzymywania ludzi w ramach większych zbiorowości. Duma jest jak wiara. Przekazywana z pokolenia na pokolenie, wmawiana i wciskana ludziom na siłę; od maleńkości. Stanowi formę regularnego, rozłożonego w czasie mentalnego gwałtu. Obserwowałem to zjawisko na własnym przykładzie. Uczęszczałem do katolickiej podstawówki. Od dziecka wmawiano mi, że powinienem kochać bohatera jednej książki, ponieważ rzekomo zrobił dla mnie coś bardzo ważnego. Jezus Chrystus, Powstańcy Warszawscy, Robert Lewandowski, wszystko jedno.
Ten sam mechanizm, któremu jedni ulegają, inni nie. Uwielbiam go wyśmiewać, używając wulgaryzmów, pomieszanych ze słowami często niezrozumiałymi dla ludzi, którzy mu ulegają. Rozumiem powody, dla których ktoś może odwracać głowę od mojego sposobu żartowania i podejścia do egzystencji.
Tak wygląda wulgarność Stramika. Moje kurwy są wykoncypowane. Mogłoby ich nie być, ale kocham je w zestawieniu z jednostkami leksykalnymi wyższego sortu. Moje kurwy są funkcjonalne. Nie autoteliczne.
Moje kurwy odstraszają niededukowanych językowych hipokrytów. Moje kurwy zapraszają osoby z otwartymi umysłami do tańca.
Moje kurwy mówią: – Hej, jeśli jesteś wystarczająco otwarta/otwarty: chodź, pośmiejemy się razem, trochę z nas, trochę z nich, trochę z tego, że nie mamy wyjścia, ale chuj z tym, bo niedługo i tak umrzemy, jebać to!
Mimo wszystko można robić interesujące rzeczy bez kurew, co udowadnia chociażby prześmieszny Jim Gaffigan. Bo jakoś nie jestem specjalnym fanem Jerry’ego Seinfelda czy Billa Cosby’ego. Abelard Giza – w odwołaniu do afery związanej z tym ostatnim – stawia tezę, że lepiej przeklinać niż gwałcić. Ale przecież osoby przeklinające też gwałcą. Taki świat. Pozostaje tańczyć. Najlepiej z kurwami.