Byłem w domu na dwa dni. O dwa dni za dużo. Matka mówi „Przejdź się, przeleć, nie można cały dzień siedzieć i ślepić w komputer, masz niedotlenienie, dlatego ziewasz”.
Wyszedłem, kurwa. Człapiąc niczym gigantyczny nieporadny jaszczur, oblazłem niemal ćwierć miasta. Tempo spowolnionego kroku, którym dudniłem sobą o chodniki było odwrotnie proporcjonalne do prędkości śmigającego we mnie rozpierdolu.
Zawsze tak chodziłem. Od urodzenia mam depresję. Kilka lat temu moja starsza siostra wspominała podczas jakiegoś rodzinnego spotkania, jak wyglądałem w wieku siedmiu albo ośmiu lat, przygnieciony tornistrem i całą udręką życia siedmio- czy ośmiolatka.
Wiecie, o co chodzi. Jestem pacjentem dawnej lecznicy psychiatrycznej. Niektórym życie robi loda. Innym lobotomię. Należę do tej ostatniej grupy. Świeżo po rozwiązaniu ciążyła mi nawet pępowina. Wprawdzie akuszerka należycie załatwiła sprawę. Ale cierpię na bóle fantomowe. Sami rozumiecie.
U kresu drogi nabyłem sezamki w czekoladzie. Kiedy zacząłem je od niechcenia pogryzać, zdałem sobie sprawę, że te cuda są jak Ciało Chrystusa. Mają moc obłaskawiającą. Uspokoiwszy się, zrezygnowałem z zamiaru zamordowania matki.